5 września 2013

Letnie rozrywki, czyli granatem w szambo


Miał być supernudny urlop, eksperymenty przy garach (że się niby pierogi lepić naumiem co by się przed teściową-to-be nie kompromitować brakiem kompetencji kulinarnych), miało być „boszsz, jak gorrrąco” i „to dokąd dziś jedziemy?”, miało być chodzenie spać przy pierwszych porannych ptasich trelach, pizza o czwartej nad ranem, spanie do czynastej, miało być pierniczę_dzisiaj_nic_nie_robię, miały być wypadnięte oczy od oglądania tych wszystkich filmów, co to je od lat pięciu sobie obiecywałam, że obejrzę i przeczytania tych chwiejnych stosów książek, na widok których ostatnimi czasy oblizać się tylko mogłam, miało być wylegiwanie się z Kotą, spacery, bajery, rowery, sielskie pejzaże i ładowanie z lekka zdechłych akumulatorów…

Tak miało być.

Ale trochę nam nie wyszło.

W rezydencji panny Koty zdarzyło się bowiem Coś.
Coś było niefajne i skutecznie obróciło wszelkie fajne plany w pył.




Gdyby panna Kota oprócz przywarcia całym swoim futrzastym brzucholem do podłogi zechciała także przemówić ludzkim głosem do swojego damskiego personelu, że „Oto przywarłam taka uważna, bo tam, o, właśnie tam, gdzie patrzę chyba coś się pali”, to ja bym o rosnącym pożarze w naszych czterech ścianach wiedziała trochę wcześniej.
A tak wiedziałam trochę później i może przez to nasz supernudny urlop z tak licznymi nadziejami na upojne nicnierobienie wypalił, hmm… średnio.
Muszę jednak przyznać, że sporo się nauczyłam. Na przykład, że empatia w narodzie wielka.

No bo ten.

Pożar się, panie dziejku, rozkręca jak ta lala, w powietrzu przewaga dwutlenku węgla nad tlenem skutecznie zniechęca do pozostawania w mieszkaniu, w charakterze sieroty tkwię więc na klatce schodowej i zanoszę w myślach modły, by strażacy przydepnęli trochę gazu i dojechali w szybszym tempie niż mnie udało się dodzwonić pod numer alarmowy (który tak na marginesie powinni oficjalnie tytułować „Kit ci w ucho, obywatelu, dzwoń se zdrów – i tak nie odbierzemy”), no więc stoję tak i oto schodzi jeden sąsiad (normalnie wsiada człowiek na tym swoim dziesiątym piętrze do windy i zwozi kuper maszynerią) tylko po to, by obrzucić uważnym okiem, kogo to, pani kochana, spotkało i zlustrować rozwalone na przestrzał, objęte pożarem mieszkanie. Schodzi inny i przywdziewając na oblicze współczujący grymas, poklepuje mnie po ramieniu. Nie zapomina przy tym oczywiście o rzuceniu okiem do cudzego mieszkania i sprawdzeniu, czy aby na pewno dostatecznie dramatycznie się pali. Pewnie byli, dobrzy ludzie, głęboko poruszeni i zainteresowani tym, czy nie potrzebuję może przypadkiem jakiejś pomocy, ale widać tak ich ów pożar zaabsorbował, że jakoś zapomnieli mnie o to spytać.

Cóż.

Dwie godziny później ponownie doświadczam ludzkiego zrozumienia i współczucia. Ugościwszy dwa zastępy strażaków, bojową naradę kończymy w wodzie po kostki i w przemoczonych skarpetkach. Owe skarpetki, jak również zalane chodniczki i insze dywaniki, wykręciwszy na ile miałam pary w rękach, przewieszam przez balkonowe balustrady. Nie mija kwadransik jak do drzwi puka mi urocza sąsiadka, trzy piętra pode mną zajmująca swój apartamencik i zgorszona moim nietaktem wyznaje, że krople z moich zgnojonych tekstyliów co i raz naruszają suchość jej balkonowego betonu i może bym była uprzejma wysuszyć sobie owe mokrości w inny sposób. Następny kwadransik zajmuje mi rozwikłanie zagadki, jak też u licha zmusić do pracy kaloryfer w bloku zależnym od dostaw energii cieplnej w ściśle określonym terminie. Wszak lipiec nie należy do sezonu grzewczego coś mi się zdaje… Ale oczywiście, faux pas potężne, nic to, że sadza wszędzie, gdzie się da, że woda stoi w mieszkaniu tworząc mi z niego prywatną pływalnię, że po łazience śladu nie ma, a w całej rezydencji trwa aromaterapia,  jako że smród spalenizny wygryza nam płuca; nic że smarkam w rozpaczy mocząc Onemu mankiet, przeliczając straty na te wszystkie straszne pieniądze, które można by przepuścić na szpilki i diamenty, a tak kicha, trzeba będzie pobawić się w Remont Generalny – biorę mokre tatałajstwo i wnoszę z powrotem do mieszkania. Zgnojone łachy schną mi tym sposobem przez najbliższe trzy dni…

Bywały dni, że ludzką empatią można się było upajać.
Upajać aż do - pardon le mot - porzygania.

Idzie, dajmy na to, wynajęty przez nas do pracy pan z naręczem gruzu, by ów gruz zrzucić do wielkiego remontowego worka ustawionego pod blokiem – minuta nie mija, jak mu jakaś blokowa policjantka i strażniczka Ładu i Porządku zamyka zablokowane chwilę wcześniej podpórką drzwi. Bo się „proszę pana, drzwi zamyka za sobą”. Na nic tłumaczenia, że jak się ma kupę gruzu w łapach, to drzwi otwierać i zamykać można już jedynie siłą woli. Ale pan przecież może spokojnie postać pół godzinki pod blokiem, czyż nie?




Innego dnia dwuosobowa ekipa remontowa znęca się nad płytkami tnąc je w zgrabne kawałki -  już do drzwi puka przepełniony sąsiedzką życzliwością i wyrozumiałością pan, z piętra cztery kondygnacje nad naszym apartamentem i dawaj łkać w mankiet, że od tego cięcia to on ma kurz na wycieraczce pod drzwiami. No faktycznie, dramat. Pal licho, że mam w chałupie pierdolnik. Sąsiad ma kurz i remont należy przeprowadzać zdecydowanie bardziej elegancko i higienicznie.
Nie wszyscy na szczęście okazali się bezdusznymi ramolami bez cienia zrozumienia i za to chwała im i niechaj im się dobrze wiedzie!




No ale.

Po półtoramiesięcznym Wielkim Rozpiździaju Remoncie i mieszkaniu kątem w obcym mieszkaniu, po blisko kolejnych trzech tygodniach Wielkiego Rozpiździaju Remontu Bis – w ramach poprawiania po łajzach, które nie znając się na robocie doprowadzają ludzi do:
-     bankructwa,
-  utraty wiary w człowieka,
-     wysypki alergicznej na widok robotników w portkach poplamionych farbą,
-     osiwienia
     oraz otwierających się scyzoryków we wszystkich kieszeniach na hasło „remont”,

ogłaszam ze łzą wzruszenia, pieśnią na ustach i euforycznym Nareszcieeeeee!!!!, iż jutro wracamy na nowe-stare śmieci.


I Kota też.



5 komentarzy:

  1. o matko, pożar, współczuję... to stąd ta cisza na blogu.... a skąd, a jak, a od czego ci sie zajarało mieszkanie??

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Samozapłon pralki. Zwykły niefart. Nie chcę nawet myśleć, co by było gdybym włączyła pranie i poszła sobie z domu. A kot w nim sam...

      Usuń
  2. raaany, pralka?! Twój post po raz kolejny utwierdził mnie w przekonaniu, że chcę kupić gaśnicę do domu. Kupię i już!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Słusznie. Dla nas też gaśnica stała się absolutnym must-have.

      Usuń