Miał być supernudny
urlop, eksperymenty przy garach (że się niby pierogi lepić naumiem co by się
przed teściową-to-be nie kompromitować brakiem kompetencji kulinarnych), miało
być „boszsz, jak gorrrąco” i „to dokąd dziś jedziemy?”, miało być chodzenie
spać przy pierwszych porannych ptasich trelach, pizza o czwartej nad ranem, spanie
do czynastej, miało być pierniczę_dzisiaj_nic_nie_robię,
miały być wypadnięte oczy od oglądania tych wszystkich filmów, co to je od
lat pięciu sobie obiecywałam, że obejrzę i przeczytania tych chwiejnych stosów
książek, na widok których ostatnimi czasy oblizać się tylko mogłam, miało być
wylegiwanie się z Kotą, spacery, bajery, rowery, sielskie pejzaże i ładowanie z
lekka zdechłych akumulatorów…
Tak miało być.
Ale trochę nam nie wyszło.
W rezydencji panny Koty
zdarzyło się bowiem Coś.
Coś było
niefajne i skutecznie obróciło wszelkie fajne plany w pył.
Gdyby panna Kota oprócz
przywarcia całym swoim futrzastym brzucholem do podłogi zechciała także
przemówić ludzkim głosem do swojego damskiego personelu, że „Oto przywarłam
taka uważna, bo tam, o, właśnie tam, gdzie patrzę chyba coś się pali”, to ja
bym o rosnącym pożarze w naszych czterech ścianach wiedziała trochę wcześniej.
A tak wiedziałam trochę
później i może przez to nasz supernudny urlop z tak licznymi nadziejami na
upojne nicnierobienie wypalił, hmm…
średnio.
Muszę jednak przyznać, że
sporo się nauczyłam. Na przykład, że empatia w narodzie wielka.
No bo ten.
Pożar się, panie dziejku,
rozkręca jak ta lala, w powietrzu przewaga dwutlenku węgla nad tlenem
skutecznie zniechęca do pozostawania w mieszkaniu, w charakterze sieroty tkwię
więc na klatce schodowej i zanoszę w myślach modły, by strażacy przydepnęli
trochę gazu i dojechali w szybszym tempie niż mnie udało się dodzwonić pod numer alarmowy (który tak na marginesie
powinni oficjalnie tytułować „Kit ci w ucho, obywatelu, dzwoń se zdrów – i tak
nie odbierzemy”), no więc stoję tak i oto schodzi jeden sąsiad (normalnie wsiada
człowiek na tym swoim dziesiątym piętrze do windy i zwozi kuper maszynerią)
tylko po to, by obrzucić uważnym okiem, kogo to, pani kochana, spotkało i
zlustrować rozwalone na przestrzał, objęte pożarem mieszkanie. Schodzi inny i
przywdziewając na oblicze współczujący grymas, poklepuje mnie po ramieniu. Nie
zapomina przy tym oczywiście o rzuceniu okiem do cudzego mieszkania i
sprawdzeniu, czy aby na pewno dostatecznie dramatycznie się pali. Pewnie byli,
dobrzy ludzie, głęboko poruszeni i zainteresowani tym, czy nie potrzebuję może
przypadkiem jakiejś pomocy, ale widać tak ich ów pożar zaabsorbował, że jakoś zapomnieli
mnie o to spytać.
Cóż.
Dwie godziny później
ponownie doświadczam ludzkiego zrozumienia i współczucia. Ugościwszy dwa
zastępy strażaków, bojową naradę kończymy w wodzie po kostki i w przemoczonych
skarpetkach. Owe skarpetki, jak również zalane chodniczki i insze dywaniki,
wykręciwszy na ile miałam pary w rękach, przewieszam przez balkonowe
balustrady. Nie mija kwadransik jak do drzwi puka mi urocza sąsiadka, trzy
piętra pode mną zajmująca swój apartamencik i zgorszona moim nietaktem wyznaje,
że krople z moich zgnojonych tekstyliów co i raz naruszają suchość jej
balkonowego betonu i może bym była uprzejma wysuszyć sobie owe mokrości w inny
sposób. Następny kwadransik zajmuje mi rozwikłanie zagadki, jak też u licha
zmusić do pracy kaloryfer w bloku zależnym od dostaw energii cieplnej w ściśle
określonym terminie. Wszak lipiec nie należy do sezonu grzewczego coś mi się
zdaje… Ale oczywiście, faux pas potężne, nic to, że sadza wszędzie, gdzie się
da, że woda stoi w mieszkaniu tworząc mi z niego prywatną pływalnię, że po
łazience śladu nie ma, a w całej rezydencji trwa aromaterapia, jako że smród spalenizny wygryza nam płuca;
nic że smarkam w rozpaczy mocząc Onemu mankiet, przeliczając straty na te wszystkie straszne pieniądze,
które można by przepuścić na szpilki i diamenty, a tak kicha, trzeba będzie
pobawić się w Remont Generalny – biorę mokre tatałajstwo i wnoszę z powrotem do
mieszkania. Zgnojone łachy schną mi tym sposobem przez najbliższe trzy dni…
Bywały dni, że ludzką
empatią można się było upajać.
Upajać aż do - pardon le
mot - porzygania.
Idzie, dajmy na to, wynajęty
przez nas do pracy pan z naręczem gruzu, by ów gruz zrzucić do wielkiego
remontowego worka ustawionego pod blokiem – minuta nie mija, jak mu jakaś
blokowa policjantka i strażniczka Ładu i Porządku zamyka zablokowane chwilę
wcześniej podpórką drzwi. Bo się „proszę
pana, drzwi zamyka za sobą”. Na nic tłumaczenia, że jak się ma kupę gruzu w
łapach, to drzwi otwierać i zamykać można już jedynie siłą woli. Ale pan przecież może spokojnie postać pół godzinki pod blokiem, czyż nie?
Innego dnia dwuosobowa
ekipa remontowa znęca się nad płytkami tnąc je w zgrabne kawałki - już do drzwi puka przepełniony sąsiedzką
życzliwością i wyrozumiałością pan, z piętra cztery kondygnacje nad naszym
apartamentem i dawaj łkać w mankiet, że od tego cięcia to on ma kurz na
wycieraczce pod drzwiami. No faktycznie, dramat. Pal licho, że mam w chałupie
pierdolnik. Sąsiad ma kurz i remont należy przeprowadzać zdecydowanie bardziej
elegancko i higienicznie.
Nie wszyscy na szczęście
okazali się bezdusznymi ramolami bez cienia zrozumienia i za to chwała im i
niechaj im się dobrze wiedzie!
No ale.
Po półtoramiesięcznym
Wielkim Rozpiździaju Remoncie i mieszkaniu kątem w obcym mieszkaniu, po blisko
kolejnych trzech tygodniach Wielkiego Rozpiździaju Remontu Bis – w ramach
poprawiania po łajzach, które nie znając się na robocie doprowadzają ludzi do:
- bankructwa,
- utraty wiary
w człowieka,
- wysypki alergicznej
na widok robotników w portkach poplamionych farbą,
- osiwienia
oraz otwierających
się scyzoryków we wszystkich kieszeniach na hasło „remont”,
ogłaszam ze łzą
wzruszenia, pieśnią na ustach i euforycznym Nareszcieeeeee!!!!,
iż jutro wracamy na nowe-stare śmieci.
I Kota też.
Kociaro pisz częściej! :)
OdpowiedzUsuńo matko, pożar, współczuję... to stąd ta cisza na blogu.... a skąd, a jak, a od czego ci sie zajarało mieszkanie??
OdpowiedzUsuńSamozapłon pralki. Zwykły niefart. Nie chcę nawet myśleć, co by było gdybym włączyła pranie i poszła sobie z domu. A kot w nim sam...
Usuńraaany, pralka?! Twój post po raz kolejny utwierdził mnie w przekonaniu, że chcę kupić gaśnicę do domu. Kupię i już!
OdpowiedzUsuńSłusznie. Dla nas też gaśnica stała się absolutnym must-have.
Usuń